środa, 5 lutego 2014

przypalone ciasteczka / fragment 2

Fragment rozdziału I

(...) – Chyba przypalone te ciasteczka – szepnęła mama, przerywając czytanie.
– Przypalone? Skąd ten zapach spalenizny?! Chyba gdzieś się pali! O matko, to mój bigos! Odruchowo włożyła zakładkę tam, gdzie skończyła czytać, zamknęła książkę i wybiegła z pokoju prosto w kłęby czarnego dymu.
– Może jeszcze zdążę! – krzyknęła, wymachując rękami. – Nie, już nie zdążę, już za późno… Nie minęły trzy minuty i w kuchni byli już wszyscy i wszyscy krzyczeli:
– Pali się, pali! – krzyczał tata Marcela.
– Coś się pali! – krzyczał tata Marcysi.
– Gdzie?! Nic nie widzę! – krzyczał tata Marcela.
– Gdzie jest mama?! – krzyczał tata Marcysi.
– Tu jestem! A Marcysia gdzie? – krzyczała mama Marcysi.
– Ja też tu jestem! – krzyczała Marcysia.
– Porcelana! – zawołał nagle tata Marcysi.
– Ratujcie porcelanę!


Rys. Kamila Stankiewicz
I rzucił się na ratunek rodzinnego skarbu. Bo trzeba wiedzieć, że ta porcelana to był skarb prawdziwy. Mama Marcysi dostała tę porcelanę w prezencie ślubnym od swojej mamy, czyli babci Augusty, a babcia Augusta od swojej mamy. Porcelana pochodziła z fabryki w Ćmielowie, w której kiedyś pracował prapradziadek Marcysi. Zastawa przechodziła więc z pokolenia na pokolenie, stając się prawdziwym łącznikiem czasów. Tę porcelanową zastawę dostanie kiedyś Marcysia. Oczywiście jeśli zastawa przetrwa pożar.
– Nie trzeba nic ratować… – kaszlała mama.
Ale tata jej nie słuchał. Rzucił się do kredensu i zaczął upychać po kieszeniach porcelanowe filiżanki. Pod pachę wcisnął trzy talerzyki, złapał jeszcze jedną miseczkę i wybiegł na podwórko. Położył to wszystko na trawie obok wejścia do domu i pędem wrócił do kuchni.
Kłęby gryzącego dymu nadal buchały przez otwarte drzwi na zalane słońcem podwórko. Z sąsiedniego gospodarstwa przybiegł Marcel i od razu zauważył walające się w trawie filiżanki. Marcel był przyjacielem Marcysi. Znali się od urodzenia i teraz razem chodzili do tej samej szkoły.
„Poważna sprawa” – pomyślał i rozdarł się na całe gardło:
– Pożaaaar! Pożaaar! Trzeba wezwać straż pożarną!
– Nie, nie trzeba wzywać straży! Nie trzeba nikogo wzywać! – mama Marcysi próbowała uspokoić rozkrzyczane towarzystwo.
– Jak to nie trzeba?! Jak nie trzeba?! – krzyczał tata Marcela. – Przecież się pali, dom wam się pali!
– To nie dom, to… i zostaw tę porcelanę, bo jeszcze potłuczesz! – upomniała męża mama Marcysi. – Jak to „potłuczesz”?! Przecież się pali, trzeba ratować!
Mama Marcysi nie zdążyła wyjaśnić, co się pali, bo zakrztusiła się dymem i zaczęła okropnie kaszleć.
– Dzieciaki – wychodzić! – zadecydował tata Marcela.
– Ewakuacja!
Dzieci posłusznie wybiegły z domu. Stały teraz na środku podwórka i w milczeniu obserwowały buchające z sieni chmury dymu. Gdy tylko taka chmura znalazła się na zewnątrz, rozciągała się jak wąż, wywijała kręciołka i na zawsze znikała w wiśniowym sadzie.
– Wchodzimy z powrotem – zadecydował Marcel.
– Spójrz, porcelana! – zatrzymała go Marcysia.
– I co z tego, że porcelana?
– A dużo z tego, bo to nie jest jakaś tam zwykła porcelana, to jest bardzo niezwykła porcelana… Nie zdążyła jednak wyjaśnić dlaczego ta porcelana jest niezwykła, bo powietrze rozdarł krzyk taty Marcysi:
– Dajcie jakiś koc albo ścierkę!
Tata Marcela natychmiast zdjął marynarkę i podał ją sąsiadowi.
– Masz, machaj!
I tata Marcysi zaczął machać marynarką. Machał i machał, aż wypędził z kuchni ostatnie kłęby dymu. – Tam, na kuchni! – zawołał tata Marcela, wskazując winowajcę pożaru.
– Wiem, że na kuchni… – powiedziała zrezygnowana mama.
Wszyscy podeszli bliżej i pochylili się nad ogromnym garem, z którego sterczały czarne, osmolone strzępki czegoś, co niczego nie przypominało.
– Czy to nie jest twój bigos? – spytał ironicznie tata Marcysi.
– Nie – odpowiedziała mama, prawie płacząc – to jest mój fartuszek.
– Cha, cha, cha! – roześmiał się tata.
– Yyyp… fartuszek? – spytała Marcysia, czkając.
Bo trzeba wiedzieć, że Marcysia natychmiast dostawała czkawki, gdy tylko się czegoś wystraszyła. – Tak, fartuszek, zostawiłam go i poszłam…
Mama ugryzła się w język. Nie chciała, żeby się wydało, dlaczego nie dopilnowała bigosu. Ona, podobnie jak Marcysia, uwielbiała czytać książki i tak jak Marcysia przenosiła się w czasie czytania w świat bajkowej opowieści, zupełnie zapominając o świecie rzeczywistym. Pod tym względem były do siebie bardzo podobne.
– O matko, a gdzie jest moja porcelana?! – zawołała mama i wybiegła z domu.
To co zobaczyła, przeszło jej najśmielsze wyobrażenia. Na trawniku, wśród porcelanowych cudowności, przechadzała się kwoka z kurczętami. Niektóre z kurczaków siedziały już w talerzykach, inne z upodobaniem dziobały kwiatki wymalowane na miseczkach.
– No fajnie – powiedziała mama – niech no tylko któraś będzie zbita… – To co? – spytał tata Marcysi, całując żonę w policzek.
– Ach, ty wariacie – zaśmiała się mama.

Książkę można kupić na Zaczytani.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz